Szukaj
Close this search box.

Osobliwa historia chleba

chleb i stary piec

Mój chleb 

Oszalałam na punkcie pieczenia chleba i całkowicie uzależniłam się od jego smaku!

Wyprowadzka na wieś spowodowała u mnie niewiarygodną transformację z mieszczucha ceniącego szybkie, niekoniecznie smaczne danie, na konesera naturalnych zdrowych produktów.

Jak sięgam pamięcią terytorium kuchni było dla mnie od zawsze kojarzone z przykrymi obowiązkami, jak obieranie ziemniaków na obiad, albo warzyw na tradycyjną polską sałatkę, o myciu garów nie wspominając. Choć na tę ostatnią czynność znalazłam pewien skuteczny sposób; wystarczyło, że rozbiłam jedno naczynie, a mama zwalniała mnie z tego przykrego obowiązku.

Ale bodaj najgorszym okresem, jaki przypominam sobie z dzieciństwa i młodości, kiedy jeszcze wspólnie mieszkałam z rodzicami, był czas jesiennych szaleństw ze słoikiem w roli głównej. Nasza mikro kuchnia w bloku zamieniała się w gigantyczny stragan, z którego owoce i warzywa wylewały się na pozostałe równie małe przestrzenie. Jak ja tego nienawidziłam! Kompletnie nie rozumiałam, po co to robić? Zwłaszcza, że obydwoje rodziców pracowali zawodowo i zmagania z przetworami zostawiali na noce, albo weekendy.

A jeśli już wszyscy uporaliśmy się z tymi przecierami, kompotami, kiszonymi ogórami i cholera jeszcze wie z czym, to przechodziliśmy do kolejnego etapu, czyli jak tu wejść do kuchni żeby nie zabić się na słoikach oczekujących na zniesienie do piwnicy. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że sama będę robić dokładnie to samo, niechybnie wyśmiałabym go. W tej chwili, ta nowa pasja cieszy mnie, bo raz że wypełniam spiżarnie zdrowymi produktami, a dwa nadwyżki sprzedaję, co daję sporą motywację do działania.

Ale wracając do wątku głównego, czyli do chleba.

chleb z maszyny

Pewnie sami kiedyś doświadczyliście różnych odcieni zieleni na kupnym chlebie. Wystarczy, że taki bochenek poleży, a już po trzech dniach pokrywa się nieśmiałym kożuszkiem, jak damskie nogi po depilacji. Jeść się go już nie da, i w zasadzie to nadaje się tylko na kompostownik.

Próbowałam różnych wypieków, ale bez przesady, przecież mieszkam na wsi, a tu różnorodność sprowadza się do paru chlebów od jednego tudzież dwóch dostawców. Pewnie stosujących tę samą chemię. Dlatego postanowiłam, że chleb upiekę sama, w końcu to nie jest takie trudne. W dobie youtube i googla, to nawet bombę można skonstruować w domowym zaciszu, a co dopiero chleb. Założyłam, że nie ma tam wielu składników podstawowych, więc udać się musi.

A tu okazuje się, że jednak niekoniecznie… Po wielu próbach, po przetestowaniu wielu przepisów i udoskonalaniu ich o własne, niejednokrotnie głupie pomysły, znalazłam to czego szukałam. Chleb udawał się za każdym razem! Smakował, tak mnie, jak i moim znajomym. Oczywiście rozdziewiczyłam pierwotny przepis własną inicjatywą kulinarną. I wydawało się, że już nie będę poszukiwać żadnego innego. Aż tu niespodziewanie, znajoma przyniosła chleb własnej produkcji, pieczony na zakwasie.

Zwariowały mi zmysły!!!

Swój „idealny chleb” piekłam na drożdżach, a namiastkę zakwasu miała stanowić odrobina octu jabłkowego dodawana do wody. W momencie gdy przełknęłam pierwszy kęs tego cuda wiedziałam, że znów zaczynam eksperymentować z chlebem. Tym razem na zakwasie, pieczonym nie gdzie indziej, jak tylko w piecu chlebowym. Znów wybrałam się na wizję lokalną do youtube. Wirtualnie zawitałam pod wiele strzech, gdzie piece chlebowe pamiętały czasy naszych praprzodków. Podpatrzyłam całą technikę pieczenia, począwszy od rozniecenia ognia, a skończywszy na smakowaniu pajdy chleba.

Bardzo podobała mi się konstrukcja niektórych pieców, ponieważ pozwalała zgarnąć żarzące się ogarki wprost do paleniska (płyta grzewcza) pieca głównego. Niestety mój piec chlebowy znajduje się jakieś 20 cm od podłogi, i ogarki musiałam wygarniać na łopatkę i wsypywać do wiadra. Tym sposobem pieczenie chleba faktycznie urastało do rangi jakiejś alchemii, bo w domu robiłam straszną zadymę. Ale zapach chleba z pieca nie miał sobie równych. Jak zrobiłam pierwszy, to chyba więcej czasu spędziłam na wąchaniu go niż jedzeniu.

chleb ze starego pieca

Natomiast jeden z ostatnich chlebów pieczonych w piecu, spowodował u mnie lekki uraz do tej techniki. Prawdopodobnie dlatego, że w akcję pieczenia włączył się mój tata. A on wie wszystko o wszystkim. Jest ekspertem teoretykiem w każdej dziedzinie. Cud boski, żeśmy ten jego test wiedzy nie przypłacili zaczadzeniem się.

Zaczęło się od tego, że poprosiłam go by zrobił mi, albo kupił taką brytfannę, która będzie szersza od drzwi do pieca chlebowego, tak bym mogła do niej zgarnąć resztki z ogniska. Dobrze byłoby gdyby była z przykrywką. Wtedy nie przemierzałabym domu z dymiącym wiadrem, smrodząc we wszystkich pomieszczeniach. Ale mój najukochańszy „spec”, pokiwał żałośnie głową i stwierdził, że żaden piekarz tak nie robi. Wyłuszczył mi swoją pokręconą teorię funkcjonowania pieca, z której zrozumiałam tyle co nic. Chyba dlatego, że to się kupy-dupy nie trzymało.

I tak rozgorzała dyskusja. Ja upierałam się przy swoim, czyli tradycji tych pieców i tego czego się naoglądałam w necie. Tych wszystkich babulinek, które starość zmieniła w rogal, i które wymiatały żar opowiadając swoje historie pieczenia. Poza tym, jakby nie trzeba było wygarniać, to nikt by sobie roboty nie dodawał?! Ale gdzie tam, nie przegadasz upartego, jak osioł omnibusa.

Wymyślił, że żar będę przegarniać pod same drzwiczki, bo on tam zrobi taka blachę oporową, dzięki której żar spod drzwiczek będzie ogrzewał piec. Swoje rację poparł jakąś zapewne wymyśloną historią swojego znajomego, który rzekomo ma piekarnię. I moje tłumaczenie, że temperatura ma spadać, a nie utrzymywać się mogłam sobie wsadzić w cztery litery. On już przemyślał, zadecydował i zmierzył wszystko.Podszedł do sprawy hazardowo albo blacha, albo nic. Do tego oczywiście nie omieszkał się troszkę obrazić. Ale jak tu nie poddać w wątpliwość jego słów skoro w życiu chleba nie upiekł! Za to pewnie nie raz mu się upiekło, ale to przecież nie ta branża.

stary piec

W imię dobrych stosunków z rodzicami, niech będzie blacha! Wiedziałam, że to po prostu udać się nie może! No i się nie udało. Taki piękny chleb (zawsze robię 2) wyszedł spalony niczym klasyczny ziemniak z ogniska. Może dym z wiadra nie nakopcił wiele w domu, za to paląca się czarna skóra z chleba owszem. Sytuację zaczęła ratować moja mama, która oglądała kiedyś Makłowicza z wizytą gdzieś w Mołdawskiej wiosce, czy sama już nie wie gdzie, zresztą nie ma to znaczenia. I właśnie tam gościł go gospodarz piekący chleb.

Dziś nie mam wątpliwości, to musiał być ten piekarz, kumpel mojego taty. Zapewne wyemigrował, bo tutaj mu piekarnia nie szła, i teraz realizuje swoje wątpliwe talenta w jakiejś rumuńskiej dziurze. Ale wracając do opowieści mamy, otóż gospodarz wyciągnął z pieca równie piękny węgiel, a następnie okładał go drewnianą pałką, którą powinien wystrugać mi tata – stanowiłaby idealny komplet do blachy. Pod zwęgloną skorupą znajdowało się cudne złociste ciało chleba.

Raczej do stracenia nic nie było. Co więcej, jeśli w kwestii pieczenia chleba przy czynnym udziale rodziców powiedziało się „A” to, teraz należało przebiec przez cały alfabet. Wiwat tłuczenie wypieków! Zamiast pałki wzięłam tłuczek do mięsa. Spełnił swoja powinność nie gorzej niż telewizyjna pałka chłopa. Spalenizna odpadała płatami obnażając, faktycznie złociste wnętrze. Co nie odpadło tłuczkiem odcięłam nożem. Może wygląd takiego chleba był daleki od takiego, do jakiego przywykłam, ale smak jak zwykle niebiański. Nie mniej jednak tą techniką piekłam bodaj ostatni raz. Ona budzi zbyt duże emocje i zabiera zbyt wiele czasu.

chleb i kromki

Mniej więcej od roku piekę chleb w automacie i robię to nie tylko z wygody, ale przede wszystkim z powodu oszczędności czasu. Zajęta różnymi czynnościami gospodarskim (i nie tylko) nieraz zapominałam o tym, że pozostawiłam ciasto do wyrośnięcia. I wiecie co? Ono nie poczekało na mnie w misce, w ciepłej szafce przy kaloryferze, tylko zniecierpliwione wyszło i zaczęło przytulać te wszystkie graty, które w tym przyjemnym lokum zalegały.

Nie muszę pisać, jak wielki był mój „zachwyt” nad cudownie pracującymi drożdżami. Głównie sprowadzał się do wypowiedzenia słów, działających niczym „magiczne zaklnięcie”, po którym cały gniew znikał. Choć chyba najgorszą z możliwych opcji, jest zapomnieć o piekącym się w piekarniku chlebie. Tego jeszcze nie przerabiałam i dzięki maszynie przerabiać nie będę! Jestem z niej bardzo zadowolona, mimo że do tego urządzenia podchodziłam bardzo sceptycznie. W mojej ocenie automat do chleba, to idealne rozwiązanie dla żyjących aktywnie (albo dotkniętych sklerozą), którzy uwielbiają zdrową żywność, którą mogą przygotować sami.

 

 

 

Udostępnij

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.