Tajemnice diety
Zastanawiam się czy one tak naprawdę istnieją? Niejednokrotnie odnoszę wrażenie, że jest to jakieś abstrakcyjne pojęcie, powstałe na potrzeby marketingu żywienia. Doskonale wiem, że niemal każdy produkt osnuty jakimś welonem tajemnicy, jest bardziej atrakcyjny, a co za tym idzie chętniej kupowany. I chyba tym tropem kierują się firmy (osoby) sprzedające nam różnego rodzaju diety. A my naiwnie nabywamy i spożywamy takie „pudełka”, w których rzekomo kryją się arkana szczupłej sylwetki.
Nie, bynajmniej nie atakuję „pudełkowych diet”, które są raczej rezultatem współczesnego wiru pracy i notorycznego braku czasu. Akurat uważam, że są czymś lepszym niż bylejakość odgrzewanego jedzenia z marketu, fastfoodów, czy konsumpcji w pośpiechu w różnych restauracjach. Z pewnością są „drogie”, a przynajmniej nie są na moją kieszeń. Ale z drugiej strony, za wygodę i urozmaicone zdrowe pokarmy trzeba płacić. Bez wątpienia mają jedną wadę, a mianowicie nie uczą nas jak jeść prawidłowo. I bez nich często wracamy do złych nawyków.
Zmierzam do tego, że w moim przekonaniu w diecie nie ma żadnej zagadki.
Sama stosowałam wiele diet. Oczywiście wszystkie były skuteczne, ale tylko na krótką chwilę. Żadna z nich nie pozostała na tyle długo, by stosować ją po dziś dzień. A przecież w diecie o to chodzi. Bo czym jest to pojęcie, jak nie dobraniem pokarmu do moich indywidualnych potrzeb. I w tym miejscu pojawia się pewien dysonans. Jedna dieta dobra dla wszystkich? Nie ma czegoś takiego!
Pamiętam katowanie się dietą Kopenhaską, czy dietą Dukana (białkową). Na jednej byłam ciągle głodna, a druga powodowała, że chodziłam do „sali tronowej” i miałam okrutnie długie i jałowe audiencje, po których nie mogłam usiedzieć na fotelu w pracy. W końcu abdykowałam i zapanowało białkowe bezkrólewie, polegające głownie na tym, że jak chciałam przeczytać jakieś opasłe tomiszcze, to nie musiałam w tym celu iść do toalety, a wystarczyło usiąść na wygodnej sofie. Niestety, w tym czasie zgubione wcześniej kilogramy powolutku zaczynały do mnie wracać…
Aż pewnego dnia pojawiła się kolejna dieta cud.
Siostra mojej koleżanki udała się do firmy profesjonalnie dobierającej dietę. Oczywiście, wcześniej ją przebadano i dobrano specjalnie dla NIEJ jadłospis, za co dosyć słono zapłaciła. Cały proces objęto klauzulą poufności, a jakże! Ale wiecie jak to jest z kobietami, jak coś jest tajemnicą, to w tym samym momencie już nią przestaje być. I tak, koleżanka dostała ją od siostry w sekrecie, w równie wielkiej tajemnicy przekazała ją mnie, a ja nie mogłam być przecież bierna w tym łańcuszku zdrowia i zagadkowości, no i posłałam ją dalej. Kilogramy uciekały od nas jak demony przed egzorcystą. Z tym, że do mnie już nie powróciły, mimo że przestałam ją stosować (a do innych owszem).
Dzięki tej ostatniej diecie zrozumiałam, co jest dla mnie dobre. Zaczęłam słuchać siebie i tego, co mi mówi ciało – jak reaguje na różne potrawy. A przede wszystkim porzuciłam złe nawyki. Wśród nich jeden, bodaj najgorszy – podjadanie między posiłkami. Kiedy zaczęłam kontrolować proces wachlowania się drzwiami do lodówki, zauważyłam, że takich „uszczypniętych” produktów zjadłam więcej niż normalnych posiłków. A co gorsza, te ostatnie pochłaniałam na siłę, bo przecież śniadanie, obiad i kolację trzeba zjeść. I stąd brały się moje niechciane kilogramy.
Żeby już nie przedłużać tego wywodu powiem krótko, co pozwala mi utrzymać stabilną wagę.
- Ruch – i nie mam tu na myśli siłowni, fitnessu itp. Wystarczy zwykła aktywność w postaci spaceru, czy przejażdżki na rowerze (akurat na brak ruchu nie mogę narzekać).
- Nie podjadać!
- Pić dużo wody (ja wypijam ponad 3l dziennie)
- Nie jeść fastfoodów, czy innego śmieciowego jedzenia.
- Wyznaczyć sobie stałe pory jedzenia – i starać się tę regularność utrzymać. W moim przypadku są to 3 posiłki dziennie, bo na więcej nie mam czasu.
- Urozmaicać dania.
- Jeść to, co się lubi i celebrować ten moment.
- Do potraw dodawać dużo ziaren, orzechów – one spowalniają jedzenie.
- Nie nabierać na talerz więcej niż możemy zjeść.
Ot, wielkie mi tajemnice diety.
Wystarczy wypracować dobre nawyki. A im wcześniej tym lepiej – „bo czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci”.